Emocjonalnie zmęczeni wojną
O tym, dlaczego jedność wobec agresji Rosji nie może trwać dłużej, niż życie newsa
Pierwsze oznaki znużenia pojawiły się wcześnie, po czterech dniach.
Fala emocji, wzburzona pozornie nieoczekiwanym wybuchem okrucieństwa, zaczęła opadać. Rozedrgany krwawym zdumieniem tłum zaczął poszukiwać nowych wrażeń - i bardzo szybko je znalazł.
W trzecim i czwartym dniu po inwazji Rosji na Ukrainę media społecznościowe zaczęły zalewać doniesienia o rasizmie Polaków na granicy państwa, do której masowo przybywali uchodźcy.
Korzystanie ze smartfona to najbardziej samotna czynność na świecie - a jednak pomimo tego, charakterystyka platform internetowych sprawia, iż bardziej niż w innych okolicznościach jesteśmy częścią tłumu i nie dostrzegamy nawet procesu własnej deindywiduacji, momentu, w którym kolektywne, intensywne emocje biorą górę nad tym, co przeżywamy wewnątrz swoich myśli.
Właśnie dlatego fałszywe wpisy o rzekomych “selekcjach” uchodźców na polskich granicach tak szybko zyskały tak ogromną popularność i porwały zbiorową wyobraźnię - tak sprawnie, jak to tylko rosyjska dezinformacja potrafi.
***
Inne, również kolektywne emocje, budzi dobroczynność. Pospolite ruszenie Polaków, którzy jak najbardziej słusznie rzucili się pomagać sąsiadom z zaatakowanej przez Putina Ukrainy bardzo szybko przerodziło się w pałkę do bicia po głowie tych, którzy publicznie unikali zaangażowania w pomoc, gdyż ich działalność w internecie koncentruje się wokół kwestii zarobkowych - w mediach społecznościowych prowadzą swoje firmy, utrzymując się np. z wyrobu rękodzieła bądź sprzedaży innych produktów.
Kolektywne emocje w pewnym momencie doprowadziły do publicznego linczu osób, które zamiast zmieniać swoje profile na internetowych platformach w tablice ogłoszeniowe powielające w odruchu stadnej solidarności ten sam przekaz, ten sam link, skupiły się na zarabianiu na ZUS, wyżywienie i rachunki za własne życie.
Wojna na Ukrainie (przypominam, trwająca osiem lat!) niestety nie anulowała konieczności płacenia podatków i zarabiania na własne życie w Polsce, która specjalizuje się w rywalizacji na wielkie czyny i deklaracje, ale mało kto jest tu przygotowany do biegów długodystansowych. Dobroczynność tymczasem to nie sprint - nie w tych warunkach.
W dziewiętnastym dniu po inwazji Rosji na Ukrainę jesteśmy bardzo zmęczeni. Wojna informacyjna, która od ośmiu lat jest integralną częścią tego konfliktu, osłabia naszą zdolność postrzegania rzeczywistości w jej realnym kształcie. Nasze morale słabnie - dostrzegamy bezradność państwa wobec ponad miliona siedmiuset tysięcy uchodźców, którzy przybyli do Polski i mogą liczyć właściwie wyłącznie na pomoc wolontariuszy, dostrzegamy własne słabości w starciu z ogromem sytuacji, której wszyscy się przecież spodziewaliśmy, ale nikt w nią do końca nie wierzył.
Wojna obnażyła wszystkie nasze ludzkie podatności, brak odporności na działania dobrze zorganizowanego w sferze informacyjnej przeciwnika, ostatecznie zaś - skłonność do rzucania się na wszystkie informacje, które wpisują się w naszą konstrukcję światopoglądową, bo tylko one stanowią w takiej chwili punkt odniesienia i mogą dać iluzję bezpieczeństwa.
Wykorzystanie informacji do siania paniki, dezintegracji społeczeństw i prowadzenia walki nie jest niczym nowym. Opisał je w swojej słynnej “Sztuce wojny” chiński strateg Sun Tzu (piąte stulecie przed Chrystusem).
Zaledwie dziesięć dni temu napisałam tekst o tym, jak mądrze korzystać z informacji, by nie nabawić się “zespołu stresu nagłówkowego”. To pojęcie stworzone przez amerykańskiego psychoterapeutę i doktora psychologii Stevena Stosny’ego. W głośnym tekście opublikowanym po wyborach prezydenckich w USA z 2016 r. Stosny porównał powiadomienia, które otrzymujemy na swoje smartfony ze źródeł informacji i mediów społecznościowych, do pocisków w “oblężeniu, które nie ma końca”.
Miał rację.
Nagłówki krzyczące o rzekomym “ataku nuklearnym Putina”, zachęcające do masowego wykupu płynu Lugola (który, nota bene, nie daje absolutnie żadnych korzyści w ochronie przed ew. promieniowaniem), pojawiające się jak grzyby po deszczu “Ciotki z ABW”, które “z pierwszej ręki” przekazały przyjaciółce matki czyjejś koleżanki informacje na temat … (wstaw dowolną teorię spiskową na temat wojny, uchodźców i służb) są jak brudna bomba.
***
Informacja ma ogromną moc. Ma siłę perswazji pogłębioną przez samotność, która staje się naszym udziałem, gdy przebywamy w mediach społecznościowych.
Gdy staje się bronią, demoralizuje, rozbija naszą wiarę w lepsze jutro, sprawia, że tracimy ducha, stajemy się bezradni, bierni, przytłoczeni negatywnymi emocjami wywołanymi przez sytuację, której przecież mieliśmy nadzieję nigdy nie poznać.
Pozbawiony poczucia sprawczości, zdesperowany człowiek jak nikt podatny jest na manipulację przekazem, na oddziaływanie operacji informacyjnych, ukierunkowanych w Polsce przede wszystkim na podzielenie społeczeństwa wokół kwestii ukraińskiej, na rozbicie jedności sprawiającej, że opieka nad ludźmi dotkniętymi wojną jest w ogóle możliwa, a polityka międzynarodowa - wykonalna.
Emocje tego rodzaju nie tylko wpływają na nasze relacje międzyludzkie i poczucie integralności społecznej oraz zdolność do wspólnego działania, ale także - choć nie zdajemy sobie z tego sprawy - odciskają piętno na tym, co polityczne. Stajemy się bardziej nieufni, więzi społeczne rozluźniają się, uwydatniają się podziały - wszystko to sprzyja nie tylko dalszej propagacji treści dezinformujących, ale i znacznemu osłabieniu zbiorowej odporności na manipulacje, które (…) są dziś integralną częścią działań wojennych - pisałam w tekście opublikowanym na łamach serwisu CyberDefence24.pl.
Chciałabym, abyście o tym pamiętali. Przed nami długa droga do światła.
[m.]